Rejs: Maratea – Stromboli

Kolejna noc za nami a przed nami już dymił wulkan Stromboli. Tym razem zamiast na kotwicy zatrzymaliśmy się na bojce i jak co dzień rozpoczął się rytuał praca, relaks, pływanie, okraszony oczywiście zejściem na ląd.

Miasteczko w miarę, zabytki w miarę, jedzenie nawet nawet, natomiast najważniejsza atrakcja czyli samo wejście do góry na wulkan raczej niestety nie było w naszym zasięgu tym razem. Dymił – czy też parował – dość mocno. Co chwila wyrzucał troszkę popiołu.

Poza tym jakoś tak nikomu za bardzo się nie chciało wchodzić na górę w upał, który lał się z nieba więc po południu zebraliśmy manatki i pożeglowaliśmy dalej. Najpierw jednak chcieliśmy zobaczyć tą część po której wszystko zwykle spływa więc skierowaliśmy się na północ żeby później pożeglować ny zachód.

Widoczek super, faktycznie było widać jak z góry staczają się gorące kawałki skał i z sykiem wpadają do wody. Niestety nie dane nam było popłynąć dalej. Wywołała nas straż wybrzeża, delikatnie przekazujac, że ten rejon jak i cały na północ i na zachód jest zamknięty z powodu manewrów czy jakiegoś innego wydarzenia i musimy zawrócić i opłynąć wyspę dookoła od południa.

No co było robić. Zawróciliśmy i wio dookoła z powrotem, troszkę niepocieszeni ale ostatecznie bardzo dobrze się stało, bo zachód Słońca od ten strony wyglądał lepiej a drogi w sumie nadłożylismy może z godzinkę czy dwie więc nic strasznego się nie stało.

Ta noc zapowiadała się burzowo. Już było widać chmury, w których stronę się kierowaliśmy, ale wiedząc jaką moc ma mieć wiaterek, jaka fala się zapowiada, znając kierunek wiatru, prognozowaną temperaturę i jak idzie front, stwierdziliśmy, że lepiej to spędzić na morzu żeglując w stronę Vulcano niż podskakując na kotwicowisku i tracąc czas.

To jak zwykle była bardzo dobra decyzja ale o tym w następnym odcinku >>

Notka: część zdjęć wykonana przez Mateusza, prawa do nich należą do niego.